sobota, 17 grudnia 2011

Oskarżam!

Na pewno wszyscy ci, którzy dobrze znają Kostka zdziwią się i uznają, że nie jestem obiektywny, gdy powiem, iż jest niemiłosiernie męczącym dzieckiem. Kiedy słyszę, że inne dzieci idą spać wraz z dobranocką, to aż mi się coś wewnątrz skręca. Niestety nie studiowałem niczego medycznego i nie wiem, co to jest. Nasz kochany syn po prostu jest bardzo aktywny, są tacy wśród nas, którzy zastanawiają się czy przypadkiem nie będzie miał nowej cywilizacyjnej choroby zwanej ADHD. Faktycznie możemy trochę dłużej pospać niż pozostali nasi znajomi, którzy uraczeni zostali dobrą nowiną, lecz zaraz po przebudzeniu nie mamy chwili dla siebie. Jesteśmy tyranizowani, zauroczeni oraz szantażowani potężnymi argumentami. Moc hałasu jest wręcz nie pojęta. Uspokajanie naszej pociechy polega na ciągłym noszeniu go na rękach i pokazywaniu wszystkich zakamarków mieszkania. Przy okazji dobrze, by było, jakby ktoś mu coś zaśpiewał, no i nieodzowne staję ustawiczne kołysanie. To ostatnie wychodzi mi całkiem dobrze, gdyż dzięki temu systematycznie codziennie robię sporą dawkę półprzysiadów. Oczywiście, wszystko, co tu piszę to jest czcze gadanie. Jednak przezornie zarejestrowałem kilka dowodów w obronie moich oskarżeń:

Film jest bardzo krótki z obawy, by nikt mnie nie oskarżył o jakieś znęcanie się nad postnoworodkami. Znosząc dzielnie te niedogodności losu zaplanowałem zemstę. Otóż liczę, że za 14 lat zdziadzieję już do reszty i godzina 8 w sobotę będzie się ocierała w moim mniemaniu o godziny południowe. Wtedy to mój synuś będzie w idealnym wieku, który uwielbia rozkoszowanie się możliwością wielogodzinnego snu. Wtedy ja będę do niego przychodził i z niewinną miną prosił o zrobienie swojemu ojcu drugiego śniadania.
Ostatnie dni oczywiście przyniosły ze sobą kilka kolejnych osiągnięć naszego młodego członka rodziny. Po niesamowitej fascynacji swoimi dłońmi, rozpoczął rozglądać się dalej. Natrafił na stopy, które stały się idealną rzeczą, którą można sobie wepchnąć w usta:


Jednak rodzicielstwo nie jest takie straszne, jak je malują i są chwile, które pozwalają zapomnieć wszystkie przeciwności losu:



Dla tych mniej kumatych zaznaczę, że Kostek wierzy mi bezgranicznie i zakłada a-priori, że moja dłoń, która wędruje wahadłowo pomiędzy pewnym punktem w przestrzeni a twarzą Ptysia, nie zatrzyma się na jego malutkim i słodkim nosku.

piątek, 9 grudnia 2011

Turbo żyrafa.

W dniu, który uczciliśmy, jako imieniny Kostka, zjawiłem się w sklepie, w którym pewien pan napomknął mi o niejakiej żyrafie. Zapaliłem się. Niestety nie udało się tego dnia dobić targu, gdyż towar był dopiero sprowadzany. Niegdyś, od pewnej pary dowiedziałem się, że jeszcze inna nasza znajoma, uważa nabycie ów rzeczy za naczelny obowiązek każdego rodzica. Od tamtej pory wiedziałem, że nie jestem dobrym rodzicem. Jednak czas pomógł i wymazał z mojej pamięci ten mały uszczerbek w mojej doskonałości. Aż tu nagle pewien pan w sklepie zwalił się na moją głowę niczym grom. Dał mi szansę tym jednym zapytaniem na to, bym mógł stać się wzorowym rodzicem. Okazji nie trzeba było długo szukać. W końcu za parę dni miały być Mikołajki. Dzień, w którym kazano się stawić Z. na jakiejś dziwnej rozprawie sądowej, a ja sam porządnie się przeziębiłem. To ostatnie wpłynęło negatywnie na moją aktywność tego dnia i wiele rodzin pozostało tego dnia bez prezentów. Po prostu św. Mikołaj nie spisał się tej zimy jak należy. Zresztą zima to duże słowo, gdy wygląda się za okno.
6.12.2011 kolejna "turbo" żyrafa znalazła swojego nowego właściciela i był nim Kostek. Żyrafa ma na imię Sophie i obchodzi w tym roku swoje pięćdziesiąte urodziny. Jest to trochę podejrzane, więc obiecuję mieć ją na oku. Oczywiście ma w sobie wszystko, co najlepsze. Po pierwsze... i najważniejsze nie wyprodukowano jej w Chinach, po drugie nie zrobioną jej ze sztucznego kauczuku, a farba jest zjadalna... Poza tym ma same zalety. Została stworzona dla noworodków z myślą o nich i pobudza ich wszystkie zmysły oraz posiada pozytywną opinie jakiegoś instytutu. Taki prezent to obowiązek!
Zanim kupiłem tę zabawkę, wyobrażałem sobie niewiadomo co, a "turbo" żyrafa wygląda tak:
Na koniec muszę dodać, bo obiecałem matce nieszczęsnego dziecka, że zamieszczę jej "dziewczyńskie" spostrzeżenie. Od jakiegoś czasu stało się tak, iż Tostek stał się absurdalnym poławiaczem wszystkich pieszczot. Daje się całować i prawie nadstawia, w dodatku, jeśliby potrafił, na pewno według niej chciałby się przytulać i rzekomo żadne proce i kamienie mu w głowie. Niestety nie jestem wstanie potwierdzić tego, co matczyna jaźń spostrzegła.
Od zaprzyjaźnionej osoby dostałem nawet informację, że każde dziecko jest indoktrynowane tą zabawką w pewnym najbardziej błyszczącym kraju Europy. W dodatku zrobili sobie nawet o niej pewien film:
 

środa, 30 listopada 2011

Jedzący z talerzami.

Andrzejki. To dzień, w który daje kolejny pretekst, by wyjść i dobrze się zabawić, szczególnie, kiedy jest się studentem. Niestety ten czas minął już bezpowrotnie i od dzisiaj będzie się nam kojarzył z kolejną nową świecką tradycją. Kostek był po raz kolejny dziś na imprezie, ale tym razem w roli gospodarza. Nie dość, że otrzymał w ostatnim czasie kolejne zaproszenie na ślub, to jeszcze jest na liście VIP w obchodach pierwszego roku "swojego" kolegi. Dziś w dosyć skromnym gronie wyłącznie rodzinnym, obdarzał wszystkich łaskawym spojrzeniem i otrzymał kilka ciekawych prezentów. Lista jest na tyle długa, że ciężko byłoby ją przytoczyć. Mogę jedynie zauważyć, że wszedłem w pewien układ rabatowy z właścicielem pewnego sklepu dziecięcego o wdzięcznej nazwie, dotyczącej dwóch futrzaków. Gdybym był złośliwy, to zaznaczyłbym w tym miejscu, że Ciocia wszystkich Cioć nie zwróciła na to uwagi i w dodatku nie połasiła się, by nacisnąć w odpowiednim miejscu przycisk swojej "myszki".
Przyszli goście, więc wypadało postawić na stół jakiś obiad. Niestety niewiele zjedliśmy, a wszystko dlatego, by szybciej dostać się do pysznego deseru, którym był przepyszny torcik. Kiedy wszyscy już zajadali się słodkościami, Kostek przypomniał o sobie. Jego oczy pałały pożądaniem, ręce wyciągnięte, ciało się prężyło, a usta wydawały hektolitry śliny. Kiedy jednak, jego babcia, próbowała go uraczyć kawałkiem galaretki, która oczywiście wylądowała na bawełnianych śpioszkach. Kostek jednak złapał talerz i mocna przycisnął do swoich warg:
Po wszystkim ku pełnej uciesze wszystkich zgromadzony, odbyła się gremialna kąpiel oraz kontestacja dzisiejszej lekarskiej wizyty. Tostek nie dostał dzisiaj swojej dawki świetnych marketingowo szczepionek z powodu... zbyt niskiej masy ciała. Największy koszmar jego mamy spełnił się. Zostało nam przekazane, aby postarać się dokarmiać małego każdego wieczora. Lekarz spojrzał na nasz cudowny pieprzyk i wpierw zdziwiła się, zapytała czy to przypadkiem nie kleszcz (z pewnością złapaliśmy na listopadowym spacerze po Łazienkach), a potem wraz z panią magister położną zaczęły snuć jakieś dziwne teorie. Skończyło się na tym, że na głos zaczęły zastanawiać się czy może nie trzeba go wycisnąć. Słuchaliśmy tego z lekkim zażenowaniem. Następnym celem ich ataków, było zbyt duże młode przyrodzenie... No cóż kobieta potrafi przyczepić się do chluby nawet małego mężczyzny. Zawiść.
Kiedy żegnaliśmy gości, rozpoczął się nowy proces tuczenia Kostka. Wcisnęliśmy mu wpierw kształtnego cyca w usta, następnie trzydziestosiedmiostoponiową butlę z mlekiem, po której kompletnie odpłynął i rozmiękł:
W takim stanie położyliśmy go spać. Wydawało się, że historia zakończyła się pięknie i tym razem będziemy mieć chwilę dla siebie, chciało nam się cytować klasyków: "Potem żyli długo i szczęśliwie...". Aż tu nagle jego piękne duże ciemnoniebieskie oczy otworzyły się niczym przerażający poranny budzik. Na nic nasze prośby i pobożne modlitwy. Nie było zmiłuj. Fakt odbiło mu się i mieliśmy pewność, że wszystko, co pochłonął przyjęło się, lecz zmora kolejnej nieprzespanej nocy stanęła nam przed oczami. Postanowiliśmy powtórzyć wcześniejszy rytuał. Cyc, butelka i... tak zasnął ponownie. Tym razem bez żadnej próby odbijania, wsadziliśmy go łóżeczka i oby to był koniec na dzisiaj. Amen.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Proza życia

Czasami bywa, że jednak ktoś, kto już tysiąc razy się zapowiadał, w końcu przyjdzie. Ostatnio uderzyła w nas druga fala odwiedzin, z których byliśmy niesamowicie zadowoleni. Organizacja życia nieco się zmieniła i trzeba sobie radzić najlepiej, jak potrafimy. Każdy ma swoje sposoby. Ja mogę łatwo uciec w jedną z moich ulubionych przestrzeni, jednak Z. nie ma tak łatwo, ale jest świetna w tym, co ma:
Oprócz tego, co jest widoczne za załączonym obrazku, zajęła się umyciem obu łazienek, kuchni, zrobieniem swojego firmowego obiadu, nakryciem do stołu i otwarciem wina. Natomiast ja wszystko obserwowałem niczym św. Józef, jak ksiądz mówił na kazaniu.

czwartek, 10 listopada 2011

Za górami, za lasami

Po przegranych pertraktacjach, by wyjechać w długą podróż nocą wyjechaliśmy nieprzytomni wcześnie rano. Podróż zapewne była długa i męcząca, jednak wziąłem przykład z mojego synka i zasnąłem kamiennym snem, budząc się jedynie w newralgicznych miejscach podróży, która zajęła nam niecałe dziewięć godzin. Definitywnie obudziliśmy się w malowniczym miejscu, gdzie autochtoni rozwozili obornik, myśliwce F16 zagłuszały nasze myśli i krzyk Tostka, a do celu zostało nam 6 km. Wszystko to wyglądało tak:
I tak:
Te dwa punkciki, które widać na horyzoncie to nie jakieś piksele, lecz członkowie naszej wyprawę i to w dodatku znamienici - dziadkowie. Nasza podróż, zaraz po zrobieniu tego zdjęcia i skonsumowaniu kukurydzy, bo na tym polu można było znaleźć jeszcze kukurydzę, mimo rozpoczęcia drugiej tercji listopada, została kontynuowana i szczęśliwie trafiliśmy do pradziadków! Przyjechaliśmy specjalnie do nich, przedstawić im najmłodszego członka rodziny, a przy okazji, by uczcić 60 urodziny "wuja". 
Oczywiście Kostek przedstawił się w całej krasie i uśmiechał się do wszystkich. Jego pogodna mina zostało zburzona i chmury napłynęły na jego energiczne czoło, wówczas dowiedzieliśmy się, że doznał pierwszego w życiu odparzenia i to nie byle gdzie. Potem rozpoczęliśmy misję zwalczenia tej niedogodności, jednak nikt nie przewidział tego, że nie odejdzie to w trymiga. Zaczęły się patenty wachlowania, dmuchania, owijania w pieluszkę, zakładania śpioszków "cotton 100%"  bardziej "cotton 100%" niż inne śpioszki "cotton 100%". Więc po wielu uśmiechach i płaczach, grzechotkach i pocałunkach, zjedliśmy obiadokolację i postanowiliśmy go rodzinnie umyć. W jednym z poprzednich postów obiecałem, że zakończyłem wątek dziecięcej pornografii, dlatego teraz ukaże się zdjęcie ocenzurowane:
Po tym emocjonującym codziennym przeżyciu, Kostek oddał się temu, co lubi najbardziej i z pewnością nie tylko on. Ci, którzy go tak dobrze nie znają, mieli nadzieję, że kochane dziecko pójdzie spać po ludzku, czyli po dobranocce. Jednak nie, dzisiaj również została zachowana nasza nowa świecka tradycja i z pewnością dziecina posiedzi do późnych godzin nocnych. Czasem, kiedy tak patrzę na niego, to rozumiem, co mieli na myśli moi sąsiedzi, kiedy żalili się, że nie mogą przeze mnie spać.
Kolejny dzień ma być jeszcze bardziej emocjonujący, babcia już zapowiedziała, że Kostek pójdzie spać brudny.
Dzień minął w miarę spokojnie, myśliwce latały nam nad głowami, niestety nasz mały nie był jeszcze nimi zainteresowany. Spacer ułożył się w mroźnej atmosferze i wszyscy po nim czuliśmy się lekko przeziębieni. Mimo wszystko nie przeszkodziło nam wyjść wieczorem na wielki wujkowy jubileusz. Towarzystwo było wniebowzięte. Wszyscy zabawiali się naszym synkiem niczym laleczką, a moją żoną niczym nastolatką. Zabawa była przednia, w ciągu półtorej godziny podano trzy dania gorące, które przedzielone zostały przystawkami w postaci owoców, sałatek oraz różnego rodzaju toastów. Oczywiście nie obyło się bez przaśnych tańców. Mnie również spotkał ten zaszczyt i uraczyłem swoim ramieniem moją teściową. Jednak potrzebowałem do tego przełknięcia pokaźnej dawki herbaty. Rozluźnienie czyni cuda.

Nastał w końcu ten dzień. Wybrzeże zobowiązuje i pojechaliśmy nad morze, wymrozić się w Kołobrzegu. Zapakowaliśmy się do samochodu:
Nasz syn po raz pierwszy w swoim życiu nie ujrzał morza. Jak widać powyżej zasnął, jak tylko wsiedliśmy do samochodu, by na chwilę otworzyć usta, gdy dotarliśmy do celu. Wówczas dostałem polecenie, by biegać. Bardzo niezadowolony zrobiłem to i nasz Tostek zasnął. Chodziliśmy po plaży, ogrzewaliśmy się na molo, zajrzeliśmy do portu w cieniu latarni morskiej, na której był orzełek bez korony.











W ramach retrospekcji poszukiwałem miejsca, gdzie mieściła się w 1988 r. Baltona, ale tyle bloków pobudowali, że się pogubiłem. Pokręciliśmy się trochę czasu:
i wróciliśmy na poprawinowy obiad. Było głośno i wesoło, pyszne jedzenie oraz piernik. Ledwo dopinaliśmy spodnie. Natomiast Kostek cały wieczór miał zaczerwieniony nos, co oczywiście po raz kolejny wywołało zachwyt widowni. Biedny jego los, dobrze, że tego nigdy nie będzie pamiętać.
 Powrotna podróż zaczęła się nieco wcześniej niż początkowa, czyli o 5.10 i ciężko było ją przetrwać z otwartymi oczami. Trwała ponad 8 godzin i jest to niepisany "rekord" prędkości. Szczęśliwie Ptyś smacznie spał, aż to lekkiego zatoru w Łomiankach, gdzie musieliśmy zjechać z drogi na przymusowe wietrzenie cyca. Jednak podróż była malownicza i bezpieczna, dotarliśmy cali i zdrowi. Może trochę zmęczeni, więc w momencie kiedy mijaliśmy nasz zagajnik i nie skierowaliśmy się do niego, ciśnienie mi podskoczyło. Jednak trzeba było się jeszcze uspokoić, gdyż należało rozparcelować prezenty, które otrzymaliśmy od pradziadka. Całę mnóstwo kilogramów dzikiego mięsa należało jakoś rozsądnie podzielić na porcję i do tego jeszcze przepyszny słodki lekko drapiący w gardło miód.

środa, 9 listopada 2011

Kapryśna chmura

Ostatnio Kostek zaczął odczuwać łaskotki. Ewidentnie je czuje, lecz kompletnie nie wie, co z nimi zrobić. Patrzy się dziwnie, gdy jest spokojny i tylko czasem drygnie. Jednak, gdy opętany jest spazmami płaczu, wygląda, jakby mu bardziej przeszkadzały w jego mlecznej egzystencji. Nikt jednak prócz mnie tego nie zauważył i nie jest wstanie poręczyć, musicie mi wierzyć na słowo.
Tostek odziedziczył po swoich rodzicach bardzo ekspresyjną mimikę twarzy, którą stara się nam prezentować na każdym kroku. Dla przykładu zaprezentuję tu zdjęcie, które powinno być już wszystkim ciociom i wujkom dobrze znane:
Jednak nie zawsze bywa tak pięknie, by ukazał całą paletę swoich możliwości. Kiedy przebywa ze mną, skupia się jedynie na pewnych szczegółach swojego usposobienia. Przeważnie są to te, których nie łatwo poskromić. Odprawiamy wówczas specjalny szamańsko-indiański taniec przy akompaniamencie prymitywnych odgłosów, które wydobywają się z moich ust. Czasem pomaga, czasem nie. Takim stanom można zaradzić jedynie poprzez stosowanie różnorakich metod, które raz się sprawdzają, a innym razem nie. Wyrafinowana gra polegająca na metodzie prób i błędów. Zazwyczaj gracz, który nie posiada pewnych znaczących atrybutów, skazany jest z góry na porażkę, którą odwleka, jak tylko jest w stanie. Czasem mi się to udaje, czasem nie. Jednak nasz kochany mały wódz Kapryśna Chmura niczego sobie ze mnie nie robi. Spece od pogody powinni się cieszyć, że spotkała ich tak przyjemna i prosta sprawa, jak meteorologia, gdyż opisanie tak różnorodnych stanów czoła naszego syna sprawiłaby im nielichą zagwozdkę. Dlatego nie staram się nawet przytoczyć choćby najmniejszego opisu tych przemian.
Stąd wzięło się jeszcze jedno imię do całego arsenału przezwisk naszego synka. Przez Ptysia, Tostka do Kapryśnej Chmury.

wtorek, 8 listopada 2011

Nie pieprz Pietrze

Nie minęło kilka dni, kiedy nowe obiekty pojawiły się na gładkiej niczym jedwab skórze naszego synka. Dojrzeliśmy. A czy Wy jesteście wstanie?
Ze względu na coraz bardziej zaawansowany wiek naszej pociechy, postanawiamy zakończyć publikacji jego aktów dopóki, dopóty sam nie wyrazi na to zgodzi.
Kiedy zapytaliśmy Kostka, co on sam sądzi o zaistniałej sytuacji, nie rzekł słowa, lecz zaszczycił nas swoją wymowną minką:

czwartek, 3 listopada 2011

Kamienie milowe

Ostatnimi czasy uderzyła nas druga fala odwiedzin. Pomimo zadziwiającej absencji Cioci wszystkich Cioć, gości nam nie brakuje! Przychodzą nas odwiedzić ludzie z przeróżnych stron świata. Gdybym miał wymieniać wszystkich, musiałbym kogoś skrzywdzić, gdyż tak dużo osób przewinęło się przez nasze gocławskie mieszkanie, że nie sposób kogoś pominąć. Tak więc nie ma dnia, by ktoś nowy nie uśmiechnąłby się do Kostka. Kiedy naprawdę nie ma już kto nas odwiedzić, pojawiają się dziadkowie. Zawsze spragnieni.

Wracając do tematu, trzeba dodać, że każdego dnia, Kostek pokonuje tyle niesamowitych barier, które stają na jego młodej drodze, że ciężko spamiętać. Pierwsze, co rzuca się oczy jest jego coraz większa komunikatywność. Od kiedy po raz pierwszy próbował użyć aparatu mowy, a to co się z niego wydobyło podobne było bardziej do przekleństwa, zrobił niesamowite postępy. Teraz wręcz zdjemy sobie sprawę, że on strasznie dużo chciałby nam powiedzieć, lecz jeszcze nie potrafi. Zbiera się w sobie i wypuszcza w eter jeszcze nic nie znaczące dźwięki, które z pewnością już niedługo będą konfudującymi nas pytaniami. Nasza obecna relacja oparta jest na komunikacji jednostronnej i to na pewno nie z naszej strony. Dlatego Kostkowi zdarza się być sfrustrowanym, kiedy widzi kompletny brak zrozumienia, co przeistacza się w paraliżujący całą okolicę płacz. Niektórzy nasi goście nie przywykli do takich decybeli i czasem wręcz z przerażeniem patrzą w przyszłość, która rychło ma im przynieść na świat podobną niebiańską istotkę. Jednak szybko znaleźli na to remedium... - zaczną je wychowywać, kiedy skończy roczek i zacznie artykułować swoje potrzeby. Nie mogę się doczekać momentu, kiedy zobaczą, jak bardzo się mylą.
Kolejnym pięknym etapem w życiu naszej najsłodszej pociechy jest jego motoryka. Otóż jeszcze nie chodzi, nie raczkuje, ledwo co przekręca się z brzucha na plecy, ale w drugą stronę nie daje rady, to już łapie jedną rączką drugiej. Obie zazwyczaj muszą być przezeń namiętnie zaślinione, by łatwiej było trafić. Te malutkie dłonie potrafią już także w morderczym uścisku złapać palec taty (mamy pewnie też) oraz wszelkiego rodzaju zabawki, których z czasem zaczyna się u nas pojawiać coraz więcej. Tak więc kiedy grzechotka ugrzęźnie na jego kolanach, to rączki starają się ją w cisnąć w usta, czasem z pozytywnym skutkiem. Główka też się coraz bardziej rusza. Już nie tylko zawstydzony szybki ruch do przodu, gdy ktoś z boku próbuje go rozśmieszyć, ale także lewo prawo oraz odprowadza wzrokiem co ważniejszych osobników domu, przede wszystkim: kota Kota vel menda. Tak więc cały dom się raduje i w ciepłej atmosferze oczekuje gwiazdki, by móc poczuć świąteczny czar.

środa, 2 listopada 2011

Oktoberfest 2011

Nastał piękny miesiąc październik, w którym udało mi się już zrobić więcej km na rowerze niż w styczniu, lutym, marcu, kwietniu tego roku. Jednocześnie, jak jest w tytule, możemy się w końcu radować, bo pewna sprawa, która kładła na mnie cień została rozwiązana. Przy pomocy całej rodziny, a Kostka przede wszystkim udało mi się obronić pracę magisterską i móc pomyśleć nad swoim dalszym rozwojem. Kostek, który walczy w konkursie, na swoje przezwisko: Tostek. Jest to link, na który trzeba codziennie naciskać, by móc dać mu radość z możliwości picia w przyszłości darmowego mleka w proszku. Mały przybiera na wadze, ale nie tak bardzo, jakby sobie to Z. życzyła. Ta sytuacja wyprowadza ją tak bardzo z równowagi, ze udało się jej przypalić brokuła podgrzewanego na parze. Podobno jest chudy. Niestety, ja tego nie mogę potwierdzić.
2. 10. Kostek pokazał, że jest prawdziwym mężczyzną i zaliczył pierwszą "rejestrację". Termin ten zapożyczyłem z pewnego opowiadania Milana Kundery, w którym przedstawił jednego bohatera, jako niesamowitego babiarza, który nie zmarnuje żadnej okazji, by zwrócić na siebie uwagę każdej przypadkowej kobiety. "Rejestracja" polegała na tym, by zaistnieć choćby na chwilę w życiu przygodnej kobiety i wyciągnąć z niej, jak najwięcej się da, żeby kiedy przyjdzie okazja móc ją przypadkiem odnaleźć i skupić na niej swój samczy atak.

wtorek, 20 września 2011

PSL

Konstanty od urodzenia zdobywał swoją pozycję w rodzinie. Trochę mu w tym oczywiście pomagaliśmy. Dosyć szybko zrozumiał, że jego siła przebicia wzrasta wraz z decybelami, które wytwarza. Pomału zaczął wręcz tyranizować niektórych swoich rodziców, nie odstępując od pewnego organu. Jednak nie jest on taki zwyczajnym dzieckiem, co to mu wystarczy pierś i już. Który kompletnie nie toleruje smoczka, którego też zamierzaliśmy ignorować, ale przekonała nas do niego pani lekarz. Tak zdominował swoją matkę, że ta, by mu się upodobać, kiedy już zacznie karmić, musi z nim chodzić, bo inaczej niespokojny jest. Sam marsz nie często nie pomaga i trzeba go lekko podrzucać, a czasem potrzebuje jeszcze jakiejś rubasznej pioseneczki. Skoro poznał już swoją pozycję w domu, nastał czas, by mógł zaleźć miejsce w kraju. Dlatego otrzymał w nagrodę numer, jedyny, niepowtarzalny, określający go bez reszty:
Jak widać dostał piękny numer: 11281212275. Tym bardziej spostrzegawczym od razu rzuci się w oko, że nie jest on taki jak u nas... Otóż przy dacie urodzenia pojawiła się niepokojąca "2" przy miesiącu. Otóż wszystko dzięki przejściu w inny wiek. Dlatego w XX wieku jest tak, jak było, w XIX dodaje się 80 do daty miesiąca, w XXI 20, a w XXII - 40 i XXIII - 60. Dlatego, jeśli dziecko urodzi się w XXII wieku w miesiącu bardziej skomplikowanym, jakim jest październik, listopad, grudzień, to w miejscu, gdzie powinien być miesiąc, kolejno zobaczymy cyfry: 50, 51 i 52.

Konstanty Pierwszy

Jaśnie hrabia (po jednym dziadku) Konstanty przeżył już prawie miesiąc i zebrał w tym czasie całkiem niemałe doświadczenie. Zaliczył kilka kluczowych miejsc, które człowiek musi poznać i dobrze się z nimi zaznajomić. Oczywiście dobrze, jeśli takie miejsca zaznajomią się również z nim i wtedy już ma prostą drogę do panowania nad światem. Mowa tutaj o przechadzce po świątyni rozpusty - Promenadzie. Zaliczył kilka kluczowych sklepów sportowych, Empik i kino. Potem standardowo zaczął nawoływał mamę, jakbym mu ja nie wystarczał. Dotychczas wyrósł już swoich pierwszych śpioszków. Niestety nie możemy powiedzieć, ile ma wzrostu, gdyż jak wyszedł na świat miał już 4 cm więcej niż nasza dziecięca miarka. Dzień później dostał swoją pierwszą w życiu sraczkę, tak zwaną na tym blogu laksację. W tym samym czasie mieliśmy nieprzyjemność poznać jego pierwsze łezki. Strasznie słone, ale cóż począć. Parę dni po tym, gdy był po raz pierwszy w świątyni rozpusty, zawitał na swoim pierwszym ślubie. Ciocia i wujek, którzy tamtego dnia zwani byli młodą parą, przygotowali dla naszego Tysia piękną niespodziankę zbliżającej się zimy. Otóż przygotowali mu kolegę w postaci Stasia. Cała nasza trójka już nie może się go doczekać. Nie muszę dodawać, że przeżył po raz pierwszy imieniny swojego ojca, rocznicę urodzin babci, która zbiegła się z amerykańskim wrześniowym świętem. W swoją pierwszą miesięcznicę postanowił spędzić noc w swoim pokoju i spał na brzuchu!

niedziela, 4 września 2011

Twarz uwikłana w rosę.

4.09.2011 jest dniem niby nic nie znaczącym, lecz to tylko pozory. Jest to data, od której już tylko 6 dni do imienin jednej z najbłyskotliwszych postaci w dziejach ludzkości. To jedyny pozytywny akcent każdego września, który zwiastuje niechybną jesień i związaną z nią depresję. Śpieszę zawiadomić, że Kostek (Tyś, Ptyś?) właśnie dzisiaj puścił pierwszą łezkę z oka. Chciałoby się wierzyć, że była to łza wzruszenia czy powód innego wielkiego poruszenia jego wrażliwego serca jak miłość. Żadne wzruszenie nie zawitało jednak do jego życia, gdyż jednak proza życia jest smutna i gorzka niemiłosiernie, a całe zajście miało miejsce wtedy, gdy opieszałość ojca urosła do takich rozmiarów, że zwlekał z przewinięciem swojego syna zbyt długo. Jednocześnie dało się zauważyć chęci Kostka, który koniecznie nie chciał, by ten starszy zaliczył więcej niż cztery godziny snu. Sam sobie jednak winien, jakby się obronił w czasie, to od dwóch lat mógłby gwizdać na takie noce. Uciszenie nie było wcale takie łatwe, szczególnie, że mama zniknęła z horyzontu na dobre. Jednak kojąca muzyka Primusa, stała się miodem na jego duszę i uspokoił się machając nóżką niczym wokalista.
Suchy i spokojny przewracał mi się na kolanach, ukazując swoje nowozarośnięte brwi i kwiląc. Oczywiście do czasu, gdy argument "Ciii" przestał działać i musiał wziąć się za tyranizowanie swojej matki. Która - jak mi się zdaje -  jest już dobrze przez niego urobiona, po prostu zna na nią sposób, który nigdy mi nie został dany.
Coraz nowych dźwięków wyszło z jego pięknej buźki, wymachując przy tym rączkami, jakby grał na perkusji. Pociesznie poruszając się w rytm muzyki przypominał, że potrafi już kilka głosek oraz specjalnie intonować niektóre okrzyki. Ciężko jest określić, jak jego nowomowa brzmi, jednak babcia zauważyła, że kiedy godzinami nosiła go na rękach przemawiając do niego słodkimi słowami: "agu". Tutaj czas na wiele wariacji językowych, ale wszystkie wiązały się ze słowem na literę "g" i raczej z "ó". Jednak ku uciesze wszystkich, w takim wieku jest to temat bardzo wdzięczny i kompletnie pozbawiony tabu. Jednak często owe spostrzeżenie nie było zbyt rozbieżne z prawdą.
Kiedy na twarzy Tysia zawitały krostki, myśleliśmy, że to potówki, a to był rzekomy trądzik niemowlęcy, kiedy teraz zawitały na niej znowu jakieś plamki, stwierdziliśmy, że to znak, iż zaczął dojrzewać. Nie wiem już, kto mnie wyprowadził z ów błędu, lecz to podobno efekt śliwek. Matko! Nie jedz śliwek podczas karmienia! Mówili coś o pestkowcach, ale jak one wyglądają, nikt z nas nie wiedział, teraz już wiemy. Uważamy na kompoty - kłopoty.

środa, 31 sierpnia 2011

Słów kilka wróbla Ćwirka

Dziecko już od urodzenia posiada swoją twarz, a wraz z nią immanentną właściwość robienia min. My, jako rodzice uczymy się je rozpoznawać, gdyż mówią do nas wiele w przeciwieństwie do noworodkowego języka, który jest niesamowicie zróżnicowany i jego decybele przerastają swobodną możliwość konwersacji.
Kiedy kładziemy go spać z każdą minutą przypomina nam, że już zaraz będzie ranek i jego głośne zachowanie stanie się dopuszczalne, przy okazji widoczne jest zniecierpliwienie długimi nocami.
W ostatnim czasie przestudiowaliśmy nasze dziecięce zdjęcia i wszystko jest już jasne. Kostek ma ewidentnie nosek mamy (Z. się to nie podoba), górną wargę ma po mamie (mi się to nie podoba), marszczy się po mamie, ma moją bródkę niczym parszywe charaktery w kreskówkach, uszka ma nie wiadomo po kim. Parę innych rzeczy też ma rzekomo po mnie, ale kto to wie.
Jak koleżanka poniżej zauważyła, ma solone paluszki po mamie, a zakola po mnie, eh.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Ciocia wszystkich Cioć

Pomału zaczynają się odwiedziny. Nie licząc mojego brata, który przyszedł zaraz po porodzie, dziadków z jednej i drugiej strony oraz cioć (trzy) i wujka, które miały szczęście przebywać w Warszawie, kiedy powstała najpiękniejsza dzidzia na świecie. Był jeszcze kolega brata, niejaki Charzu, który zgodził się na użyczenie swojego domu, jako noclegowni dla naszego kota Kota, byśmy mogli się z małym wzajemnie do siebie przyzwyczaić.
W końcu udostępniliśmy nasze mieszkanie na audiencję. Przyszła nasza Ciocia wszystkich Cioć wraz z ciocią, która jeszcze niedawno była częścią naszej komunalnej rodziny. Prezenty,  herbatka i strasznie dużo słodkości towarzyszyło rozczulającej atmosferze kobiecych w zdechnięć. "Jaki śliczny, jaki piękny, taki spokojny, słodki, (...)  dlaczego on ciągle śpi, przecież nie można spać w takim hałasie, o co mu chodzi, dlaczego się nam nie ujawni..." itd. Cóż chyba ciężko jest dogodzić wszystkim. Po tym niedosycie ciocie wyszły.
Dzień po tych nieoczekiwanych odwiedzinach wyjechaliśmy na ponad 2 tygodnie za miasto, ciesząc się z niepogody, oddychaliśmy świeżym powietrzem. Wszystkim się to strasznie podobało. Jednak wróciliśmy i czas nastał, by przywitać się ze wszystkimi! Dlatego czas na odwiedziny. Kostek jest już na tyle duży, że zaczyna tolerować większą ilość nieproszonych gości.
Tytuł jednak mówi, że post miał być o czymś innym. Nic bardziej mylnego, podkreśliłem nim jedynie fakt, że pierwszą odwiedzającą była ów ciocia, która niesamowicie przeżyła całą ciążę, poród i narodziny. Miałem wręcz wrażenie, że to ona rodzi i zastanawiałem się, co mogę mieć z nią wspólnego (widocznie czegoś nie pamiętam), jednak jej nietuzinkowe zachowanie pozostanie w naszych sercach na zawsze.
Obiecałem naszej Cioci wszystkich Cioć pewne sprostowanie. Otóż nazwa świadczy, że jest to stara panna, mało atrakcyjna i z bandą kotów w domu. Nic bardziej mylnego. Otóż jest to dziewczyna w kwiecie wieku, prezentująca wspaniale swoje walory, o budowie ponętnej i tajemniczej. Konstrukcja jej ciała jest tak interesująco zawiła niczym jej przepiękny mózg, który ma w sobie wiele zakamarków, nęcących niejednego amanta. Rozmówca zazwyczaj obdarzony jest jej powłóczystym spojrzeniem, przez które wielu samcom zakręciło się w głowie. We włosach wiatr itd. Jeśli ktoś potrzebowałby kontakt, proszę o prywatną wiadomość.

Droga do człowieczeństwa.

23.08.2011 w nocy, kiedy żadne zmysły nie są jeszcze wystarczająco bystre, okazało się, że brzuszek staje się ludzki i pępowina postanowiła sobie zniknąć, zaplątując się w śpiochach.
Trzy dni później nastąpił kolejny rodzinny falstart, którego haniebnym bohaterem byłem ja. Otóż tego dnia, ustalono nam wizytę w Urzędzie Stanu Cywilnego, gdzie mieliśmy przedstawić nasze dziecko całemu światu. Tak by też się niechybnie stało, gdyby nie fakt, że kiedy już zawitałem do tej placówki, okazało się, że nie jestem w posiadaniu jednego z kluczowych dokumentów, który oczywiście został na oknie. Idealnie się wyczekał i poczeka dalej.
W końcu dopadły nas urzędowy sprawy. Nasze spotkanie przeniesione zostało na przedprzedostatni dzień sierpnia, na godzinę 15. Udało się. Mimo że pani, która dziś obsłużyła mnie w USC, była tą samą, która kręciła nosem, gdy powiedziałem jej w piątek, że nie mam wszystkich dokumentów. Wówczas narzekała na ilość petentów itd. Ku mojemu zdziwieniu urząd świecił pustkami, a jedyna para przede mną, nie miała potrzebnych papierów, więc szybko zostali odesłani, a ich miejsce zająłem ja. Pytanie: Jakie imię, imiona? A ja:

Ciężko było, ale klamka zapadła. Kiedy patrzy się na inną osobę, chociażby tę stojącą obok ciebie w kolejce, to niewiele się zastanawiamy, że ma imię, lecz jest to tak naturalne, że musi jakieś posiadać, że wręcz problem jest niezauważalny. W momencie, kiedy stajemy przed możliwością wyboru świat odwraca się do góry nogami. Nie chodzi mi o to, że wybór imienia jest ciężki, choć nie zaprzeczam, iż może być, tylko o to, że teraz ja zadecyduję, jak inni będą się do niego zwracać. Taki naturalizm zamierzony, stwarzam mu immanentną cechę, jaką jest jego imię, jak bardzo będzie ono go determinować. Jest to niewątpliwie wielka odpowiedzialność, szczególnie, gdy czuję się wewnętrzną opozycję, co do wyboru. Kolejna sprawa dotyczy tłumaczenia się przed samym dzieckiem (Konstantym Antonim), który może mieć chwilowe nieprzyjemności z powodu mojego wyboru, choć jestem pewny, że kiedyś będzie dumny i mi podziękuje. Znam to trochę z autopsji.
PESEL nie został jeszcze nadany, musimy odczekać jeszcze trzy tygodnie.
Wikipedia idzie mi tutaj z pomocą i przypomnę, skąd się wzięły te imiona. Otóż oba wywodzą się z czasów imperium rzymskiego. Konstanty pochodzi od przydomka Constantinus, który znaczy stały, niezłomny, stanowczy. W Polsce znane było już w XV w. Antoni pochodzi natomiast od potężnego rodu Antonius. Była to dynastia panująca w latach 96-192 zwykle dzięki adopcji przez swojego poprzednika. Za ich panowania Rzym był największy. Natomiast imię Konstanty posiadał jeden papież, trzech cesarzy rzymskich (jeden został uznany świętym prawosławnym), jedenastu cesarzy bizantyjskich, książę Romanow. Aż czterech świętych występuje pod imieniem Antoni, w tym dwóch jest zarówno katolickich jak i prawosławnych. Są oni patronami: dzieci, górników, małżeństw i narzeczonych, położnic, ubogich, podróżnych, rzeczy zgubionych, zaginionych ludzi, chroniący przed zarazą, chroniący przed ogniem, pierwszy patron chorych psychicznie, zwierząt, zwłaszcza trzody chlewnej. Imię Antoni popularne jest również w show biznesie: Arnauld (francuski teolog z XVII w.), Banderas (aktor), Blair (brytyjski premier), Czechow (pisarz), Denikin (rosyjski generał), Dworzak (czeski kompozytor z okresu czeskiej rezurekcji), van Dyck (malarz), Gaudi (błogosławiony architekt), Hopkins (ten z "Milczenia owiec"), Kiedys (wokalista RHCP), Macierewicz (ciężko określić kto to), Piechniczek (trener reprezentacji najmarniejszego polskiego sportu), Pustelnik (mnich), de Saint-Exupery (mały książę), Słonimski (mason), Vivaldi (muzyk), Wit (ten, którego mało kto zna). W odpowiedzi Konstantych było pewnie równie wiele, ale ciężej do nich dotrzeć: Michałowicz Derjugin (rosyjski zoolog i hydrobiolog), Gałczyński (mistrz), Mielnikow (rosyjski architekt), Rokossowski (Marszałek Polski), Miodowicz (taternik).
Skoro już wiemy, jak światłych imienników miał Konstanty Antoni, pozostało pomyśleć, jak zdrabniać jego imię. Najpopularniejszym zdrobnieniem jest Kostek, jednak ono pasuje w naszym mniemaniu dopiero do 5 letniego łobuziaka, kiedy jednak mamy przed sobą takie słodkie maleństwo poszukujemy czegoś dużo bardziej zdrobniałego. Kostuś i Kosteczek trochę się nam nie podoba, ale... Kostuś -> Kostyś! -> Tyś -> Tysieczek itd. co wy na to?
Dziadkowie i tak będą do niego mówić czule - Antonio.

piątek, 26 sierpnia 2011

Tabele, wykresy i piersi.

Chwilowa przerwa w nadawaniu była spowodowana nieprzymusowym i przymusowym urlopem, który spędzaliśmy na trawce pod chmurnym sierpniowym niebem u rodziców za miastem. Brak internetu wprowadził błahą jeszcze bardziej nerwową na niektórych płaszczyznach atmosferę.

Z. patrzy się teraz na swój biust, jak w obrazek. Dlaczego? Bo robi on taką minę:
Skąd się to wszystko wzięło? Otóż dzidzia wychodząc ze szpitala ważyła 3590g, co było troszkę mniej niż jego początkowe 3900g. Jednak w międzyczasie jego waga spadła o równe 10% i ważył 3510g. Wszystkie panie na oddziale zaczęły szaleć i robić Z. wyrzuty, że nigdy nie wyjdzie. PR był na tyle skuteczny, iż jedna z nich sprzedała nam laktator i za dodatkową opłatą torbę do sterlizacji w mikrofalówce. Pozostałe panie podawały Z. różne suplementy do przybrania na masie i tak dzidzia poznała rozkoszny smak smoczka. Położne były bardzo podejrzliwe wobec nas, ale o dziwo nikt nie zawahał się nas wypuścić o czasie. Podobno stało się tak dzięki znajomej protekcji. Tak zaczęła się przygoda dzidzi z cycem, jako pośrednikiem miłości dziecka do matki. Każdy ojciec oczywiście widzi, jaki świat jest niesprawiedliwy wobec samców, którzy nie maja sposobu na uciszenie swoich pociech, które nie dają się przekupić zwykłym "ciii...".
Początki były ciężkie, a przyzwyczajenia przyniesione ze szpitala dotyczące sztucznego dokarmiania dały się nam we znaki. Gdyż już pierwszej nocy jego masa (dzięki nam, naszemu budzikowi co 2 godziny i braku chęci spania) wzrosła o 140 gramów. Wydawało się nam wszystko w porządku i humor się nam poprawił do czasu, gdy zawitała do nas położna środowiskowa, która chciała zburzyć cały nasz radosny świat. 160 gramów to masa, którą dziecko powinno zdobywać w czasie tygodnia. Jego ubiór miał za dużo warstw i na pewno jest przegrzany, efekt połowa ciała w przepięknych potóweczkach. Powiedziała także, aby zaniechać parę niezbędnych preparatów, tak bardzo polecanych w szpitalu. Obejrzała kilka zakamarków i kazała się Z. natychmiast położyć i wybić sobie z głowy głupie pomysły, których było pełno. Pomysły bardzo ruchliwe oczywiście. Po tym wszystkim odstawiliśmy smoczki. Z. piersi widocznie się pokazały i zakomunikowały, że przy nich dzidzia głodna być nie może. Czasem przyglądając się im uważnie mam problemy z rozpoznaniem, które z tych trzech to główka. Codzinnei mimo wszystko tryutalnie ważymy go i kąpiemy, a tabela wyników przedstawia się następująco:

czwartek, 18 sierpnia 2011

Niekończąca się opowieść

Jak słusznie Ciocia Wszystkich Cioć wczoraj zauważyła, że większy problem mamy z laktacją niż laksacją. Błąd ten szybko popełniłem i wcześniejszy wpis jest już napisany prawidłowo. Jak to jest z laksacją? Skąd to słowo? Otóż było sobie piękne lato 2002 roku, kiedy dziwnym zbiegiem okoliczności byłem drugi rok z rzędu na mazurskich jeziorach, by pobijać rekordy przeczytanych stron w jaskółce. Złożyło się też tak, że aby mieć wybujałe słownictwo interesowałem się różnego rodzaju literami. W ten sposób przerobiłem wszystkie słowa zamieszczone przez Kopalińskiego na literę "l". Była również laksacja, która na tyle mi się spodobała, że zamieszczałem wszędzie tam, gdzie tylko mogłem. Tak samo zachowywali się nasi dziennikarze pisząc o obstrukcjach w naszym parlamencie.
Kostek oczywiście wykazał się poczuciem humoru i całkowitym wyczuciem chwili. Otóż, wszystko zanosiło się na to, że może paść ofiara obstrukcji, gdyż od wyjścia ze szpitala nic z siebie nie wydalił. Jednak dziś zaraz po wizycie pani położnej, która stwierdziła, że maksymalnie ma czas do dzisiaj z wydalaniem, zaczął się niepokojąco wiercić. Nam w głowie oczywiście zaświtało, iż musi być głodny, bo tracił na wadze i w ogóle. W dodatku w zważyliśmy go w obecności pani położnej i okazało się, że 20g mniej niż wczoraj. Widziałem lekką panikę u Z., ale wizytująca nas pani uspokajała ją równie dobrze, jak ja. Wracając do niesamowitego wrzasku, mama była zajęta należnym jej śniadaniem, mimo że pora nie była już taka wczesna, więc czyniłem powinności ojca. Zacząłem normalny rytuał "lelania" i ćwierkania, by móc pokazać synowi, jak bardzo mnie rozczula i jak nawet jego największe są dla mnie rozkoszne, tym razem niewiele działało. No to pomyślałem, że pewnie, jak to miał w zwyczaju puścił parę kropelek i ma mokro. W dygresji powiem, że zaczęliśmy go ubierać w tetrowe pieluchy podczas dnia, by skóra mu się nie zaparzała, a pampersy używamy jedynie nocą dla własnej wygody. Odwijam pieluchę, a tu nieznośny okaz czystej laksacji. Cóż mogłem zrobić? Z. się śmieje z mojej miny, ja się do niej odwracam, a ona je, więc nic nie mogę zrzucić na jej głowę. Zrobiło mi się gorąco, zacząłem się wiercić w popłochu. Nie dość, że znalazłem pierwszą domową kupę, to w dodatku w pieluchę tetrową! W dalsze szczegóły nie ma co wchodzić, jednak jakoś udało mi się przekazać dowodzenie najmilszej małżonce, a sam udałem się do niecierpiących zwłoki powinności.
Z. miała już raz do czynienia z naszym synkiem, kiedy pokazał na co go stać. Tym razem sytuacja się powtórzyła. Kiedy tylko dostał nowe ubranko i już prawie pielucha była w należytym miejscu, przypominało mu się, że to jeszcze nie koniec i tak się powtórzyło wielokrotnie, byśmy wiedzieli, że mamy dla niego za mało ubranek, a on uwielbia się stroić. Witaj przygodo...

środa, 17 sierpnia 2011

Pierwszy Kostkowy spacer.

Cóż można dodać, szykowaliśmy go, gdy spać nie zamierzał. Dlatego głos jego mącił gocławską ciszę. Kiedy wydawało się,że wszystko jest w porządku i spał kamiennym snem, zaraz po włożeniu go do wózeczka czkawka go złapała i już grymas dezaprobaty na twarzy się pojawiał. Remedium było w postaci naturalnego smoczka. Nastała próba ostateczna i nakarmiony chłopiec w powietrzu już zmierzał do wózka, gdy "ulało mu się" i zapaskudził połowę podłogi. Zrezygnowana Z. dała mi znać, że nici i spróbujemy jutro. Każdy oddał się swoim przyjemnościom, na przykład mama karmiła dzidzię.
Nagle po cichu Z. przyszła do mnie i mówi "Śpi". Szybko pakujemy do łóżeczka i do windy, potem na dwór i już jesteśmy na hałaśliwym podwórku i zaczynamy naszą rundkę. Wszystko w porządku, mały nie był spocony i spał dalej. Jednak przejeżdżając przez wertepy dał o sobie znać, lecz to był tylko fałszywy alarm, nawet komary były mu nie straszne.
Na koniec była sesja zdjęciowa:

I po wszystkich trudach pijemy piwo karmi, które ma pomóc Z. w dobrej laktacji.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Pierwszy krok w chmurach

Mimo małych zastrzeżeń ze strony lekarskiej, udało się im wmówić, że mamy w domu wagę dla niemowląt i zostaliśmy wypisani. Operacja wyjścia ze szpitala trwała od godziny 14 do 20.20. Można powiedzieć, że specjalnie się śpieszyliśmy.
Oczywiście, nie obyło się bez jakichś przeszkód, ciało lekarskie miało zastrzeżenia, że strasznie chudnie i nie uznały tego za normalne. Przeszedł ich normę i stracił na wadzę poniżej 10% masy wyjściowej (dosłownie). Dlatego cała noc przed wyjściem dostawał suplementy diety w postaci super magicznego sztucznego mleczka. Cóż, poszliśmy na to, bo bardzo już chcieliśmy być w domu! Następnego dnia, okazało się, że waży 3590g i niby wszystko w porządku. W książeczce napisali, że nie ma żadnych zastrzeżeń, a Z. zobowiązała się, że będzie go codziennie ważyć i tak dziś o godzinie 16.30 jego waga wyniosła 3730, co oczywiście odbiło się na naszym stanie niewyspania, a to jak przybiera na wadze, można zaobserwować poniżej:
 Pierwsza noc za nami, wiemy już jak to mniej więcej będzie wyglądać i strasznie się cieszymy, że będziemy tak wymaltretowani. To strasznie fajne móc się męczyć! Jednocześnie nareszcie czuję, że ktoś przebił mnie w byciu nocnym markiem, ale ten fakt świadczy tylko i wyłącznie o tym, iż naprawdę zaczynam się starzeć. Noc była cicha przy akompaniamencie najpiękniejszych kwileń, jęków, czknięć, krzyków, wrzasków, sapnięć i oddechów. Dzień również minął pod dyktando przymróżonych oczu. Pierwszy dzień, najbardziej pamiętliwy, 16 sierpnia roku pamiętnego.
Tradycyjnie noworodek został wykąpany w krochmalu, jak jego poprzednicy: poszewki na kołdrę, poduszki i prześcieradło. Jak widać taki stan rzeczy nie bardzo mu się spodobał:

Zdaje się, że bardzo poważnie podchodzi do brudu i go szanuje. Zna jego potęgę. Poniżej jest wycierany, co mu się znacznie bardziej podobało:

A kuku!
Teraz kolejna noc przed nami, trzymajcie kciuki.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Dzidzia

Nastał dzień, że można już spokojnie powiedzieć, że udało się. Okres oczekiwania zakończył się pełnym sukcesem. Z. powiedziała, że może rodzić w kółko i bardzo miło wspomina swoje cierpienie. Efektem jej siódmych potów jest dzidzia, która chciała się z wszystkimi czytelnikami przywitać i wygląda tak, a dłonie ma po mamusi:
Lewy profil

Prawy profil
 Nasz nowy członek rodziny po mało wyczerpującym porodzie, ani myślał spać i odpoczywać, tylko od razu prezentował nam swoją objętość płuc:

Jednak, kiedy nastał czas wizytowania przez dziadków, nie zamierzał się przedstawić i spędził ten czas na spaniu.

piątek, 12 sierpnia 2011

12.08.2011

Dzisiejsza pobódka była inna niż zwykle. Szczęśliwy grymas bólu widoczny był przeze mnie, lecz nie docierał do świadomości. Moja przestrzeń łóżkowa zmniejszała się co chwila, aż jej brak wyrwał mnie ze snu. To było pewne. Zaczęło się. Podobno o 4.30, lecz ja miałem o tym pojęcie dopiero chwilę przed 7. Stanąłem prawie na równe nogi i pobiegłem do sklepu, bo przecież trzeba rodzić najedzonym i silnym. Oczywiście, jak tylko naszykowałem kanapki wybiła godzina 7.12 i trzeba było jechać do szpitala natychmiast. Oboje pojechaliśmy na głodzie. Kiedy zawitaliśmy w szpitalu, od razu poszedłem do rejestracji, a tam pani wysłała mnie na drugą stronę szpitala do izby przyjęć, gdzie była dużo mniej przyjemna pani i oznajmiła mi nie wychylając się zza biurka, że musimy czekać na swoją kolej, gdyż wszyscy lekarze są zajęci. Wtedy Z. nie wytrzymała i wykrzyknęła przy aprobacie wszystkich obecnych do pań, które otwierały i zamykały sekretne drzwi, że ma skurcze co 3 minuty i pani z rejestracji nie chce jej wpuścić. Nagle problem się rozwiązał. Ja usiadłem i spokojnie przebierałem nogami. Pewien pan spojrzał na mnie i rzekł: "Jak się nie pośle parę "jobów", to nic się w tym szpitalu nie załatwi..." On też był czymś ewidentnie zdenerwowany. Posiedziałem jeszcze trochę i wziąłem rzeczy dla synka i Z. z samochodu. Oczywiście, kiedy zamykałem bagażnik już byłem wołany, więc jak tylko dostałem się do szpitala, to oberwało mi się. Cóż zrobić, taką miałem tego dnia funkcję. Uśmiechać się, cicho i pracowicie, jak św. Józef. Przebraliśmy się w stroje robocze i poszliśmy na oddział. Mój strój wyglądał tak:
Pierwsze chwile były istną gehenną. Z. nie przejmowała się osobami trzecimi i lała mnie potwarzy, tylko dlatego, że nie dmuchałem jej w twarz. Oczywiście, tak się oboje spieszyliśmy, że zębów przed wyjściem nie  udało się umyć, więc tym większe było moje zdziwienie, za co zostaje obkładany. Oczywiście Z. kazali położyć się w ten sposób, by dolegająca jej od miesiąca rwa kulszowa mogła się spokojnie panoszyć i mącić bóle porodowych skurczy, które były od momentu wyjścia z domu regularne, co 3 minuty. Trwały jednak stosunkowo krótko, co wpłynęło na to, że przedostania część porodu nie mogła dojść do skutku. Podczas nieprzyjemnych momentów skurczy, położna zaleciła mi potężny masaż piersi mojej małżonki. Szybko wziąłem się do ciężkiej roboty roboty, oczywiście tutaj również nie zostałem oszczędzony. Z. skarciła mnie, żebym się wczuł i robił to bardziej zmysłowo. Nadszedł czas, kiedy położna zadecydowała, że przydałoby się jakieś znieczulenie, bo Z. pomiędzy skurczami, zajmowała się powstrzymywaniem bólu swojego feralnego nerwu. Przyszła więc pani anastezjolog wraz z pielęgniarką i kazały mi czytać, jakiś świstek, który mówił, że będziemy musieli płacić, chyba że będzie konieczność cesarskiego cięcia. Po czym lekko zaniepokojona nerwem kulszowym, spytała się Z. czy na pewno chce znieczulenie, bo w Szwecji praktykuje się leczenie za pomocą znieczulenia zewnątrzoponowego, ale w Polsce nikt tego nie robi. Oczywiście musiała to powtórzyć kilkakrotnie, gdyż było to dziwne pytanie. Wybraliśmy jednak znieczulenie. Teraz Z. musiała jeszcze się czytelnie podpisać na kartce trzymanej w powietrzu i to w dodatku podczas skurczu albo silnego ataku rwy kulszowej. Oczywiście pani pielęgniarka krzykliwym głosem wypowiedziała swoje zarzuty, że podpis jest nieczytelny:
i nalegała, by jeszcze raz się podpisać. Największe jednak awantury były podczas sprawdzania rozwarcia szyjki macicy. Otóż Z. walczyła, jak lew i położna prawie nie skończyła pracy z połamanym nosem, a jakaś niemiła pani doktor z przemieszczonym nadgarstkiem. Po znieczuleniu nastała 4 godzina chwila spokoju. Podczas której oboje próbowaliśmy się zdrzemnąć wsłuchując się w nierówne bicie serca naszej przyszłej pociechy. Odbyłem krótki spacer, podczas którego telefonicznie informowałem rodzinę i wróciłem z powrotem na kozetkę. Położna często nas odwiedzała. Nagle nastała godzina 15.15, wtedy okazało się, że jest prawie pełne rozwarcie i zaraz zaczynamy. Po czym wyszła i tylko usłyszałem za drzwiami: "Poród!". Teraz zacząłem się poważnie denerwować i chodziłem po całej sali. Takie dreptanie. W pokoju zaczęły pojawiać się nowe twarze. Zdemolowały łóżko, na którym Z. leżała i kazały jej trzymać się za kolana. Ja miałem dociskać jej głowę do brzucha... Panie nagle powiedziały, a teraz zrób kupę, po czym zaczęły zagrzewać Z., jakby była bokserem. Głośny doping, by parła itd. Z. robiła, co panie kazały, a ja byłem niemym obserwatorem. Nagle położna rzekła: "Świetnie, zaraz zaczynamy rodzić", szykowałem się na najgorsze, gdy wtem ujrzałem główkę i teraz poczułem się kompletnie skołowany. O co chodzi? Zaczynamy rodzić, kiedy to już był poród. Kolejny skurcz i przemy. Ja staram się jedynie ściskać Z. Słyszę, jak się meczy, ale nic, żadnego nawet wrzaśnięcia, tylko odgłos wielkiego wysiłku. Czwarty skurcz mija, Z. prze dalej i co? Urodziła, panie patrzą się na mnie i pytają czy chcę przeciąć pępowinę, na co nie byłem przygotowany, odmawiam, ale łzy lecą mi po policzkach. Już go słychać, zaraz będzie leżał na Z. Oddają go, na chwilę się uspokaja, ale wierci się. Panie po chwili zabierają go, byśmy mogli się dowiedzieć, że waży 3.9 kg i mierzy 54 cm. Wraca z powrotem na Z. Teraz już tylko szczęście, Z. zaczyna gadać, cieszy się nie możemy oboje uwierzyć, że to już. Poród wydaję się nam przereklamowany. Z. zachwyca się na głos, tak pięknie do niego mówi. Ostatnia faza porodu łożysko. Z. prawie odmawia współpracy, jakby jej to nie interesowało. Skupiona jest już tylko na jednym. Po wszystkim zostaliśmy jeszcze w sali 2 godziny. Potem pojechaliśmy na oddział położniczy. Zostaliśmy nareszcie sami - we troje.
Strasznie jestem dumny z Z.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Deadline

Takie słowo mi się dziś wyświetliło na komórce. Rozejrzałem się dookoła i żaden z moich snów się nie spełnił. Wszystko po staremu. Brzuch jest tam, gdzie był. Z okazji sytuacji, w jakiej się znalazłem mięliśmy z Z. dużo czasu dla siebie, w którym to mogliśmy zrobić kuchnie, wyjechać na mazury i przygotować rodzinny obiad. Zdarzyło się także, że wybraliśmy się do parku Skaryszewskiego. Piękne miejsce dla kobiet w ciąży, niewychowanych dzieci, pijaczków, amatorów rowerzystów, podglądaczy, opalających się oraz matek z dziećmi. Leżąc sobie na kocyku i starając się opalić, jednocześnie chowając się przed promieniami słonecznymi, mieliśmy kontakt z wielopokoleniową rodziną relaksującą się obok nas. Kiedy tak sobie ostrzyliśmy obiektyw i zaglądaliśmy do książek, powstał nagle zgrzyt. Otóż rodzinka obok nas użyła takich słów w stosunku do dzieci, że nie jestem wstanie ich tutaj przytoczyć. Za to mogę określić je, jako mało przyjemne i nie odważyłbym się ich użyć w stosunku do największego wroga. Jak zauważyliśmy takie zaklęcia kompletnie na małe dzieci nie działają. Dzięki takim rodzinkom narzuca się właściwy sposób wychowania, z którym będziemy eksperymentować. A Z. wyglądała tak:


Pomimo, że my używamy swoich słów, aby dzidzia już wyszła, bo termin właśnie minąłtermin porodu. Nasze zaklęcia były bardzo mocne, lecz nic nie działało. Była pewna osoba, która powiedziała, że charakter odziedziczył po ojcu i jak mu jest dobrze, to się nie ruszy i całą resztę ma gdzieś. Z. zapowiedziała, że będzie robić przysiady i robi za pomocą szmatki i zmiotki, ale nic to. Nie ma dnia, żeby parę osób się nie odezwało, oczekiwania przeszły najśmielsze wyobrażenie.
Cieżko cokolwiek pisać, gdy tylko jedno w głowie...